Filip Springer
reporter, fotograf i autor książek
1.
Za każdym razem prowadzono mnie w ruiny. Był koniec 2015 roku, a ja od kilku miesięcy podróżowałem przez Polskę w ramach projektu Miasto Archipelag. Chciałem się dowiedzieć jak wygląda życie w mniejszych, polskich miastach. Tych, które w 1998 roku utraciły status województwa. Miałem bowiem wrażenie, że opowieść o polskiej nowoczesności jakoś je ominęła. Najbardziej dobitnym tego przykładem było uruchomienie pociągów Pendolino. W marketingowym przekazie miały one być niemalże ostatecznym dowodem na to, że Polska jest dużym, europejskim i nowoczesnym krajem. W końcu mamy pociągi, które mkną 200 kilometrów na godzinę (że mkną tylko kawałek , bo na więcej nie pozwala im stan torów nikt już specjalnie nie nadmieniał). Otóż ta narracja całkowicie pomijała 31 miast niegdyś wojewódzkich, a dziś powiatowych, którymi postanowiłem się przyjrzeć w projekcie Miasto Archipelag. Żyje w nich blisko 3 miliony ludzi. Oni mogli sobie jedynie popatrzeć na ten symbol nowoczesności w telewizji.
Odwiedzając każde z tych miast korzystałem zwykle z pomocy ludzi, którzy się tam wychowali, którzy często wyjechali stamtąd (na studia, za pracą), ale wrócili. To oni pokazywali mi najciekawsze miejsca. I niemal zawsze prowadzili w ruiny fabryki. Czasami były to ruiny symboliczne i kluczowe dla tożsamości danego miasta. Takimi są pozostałości fabryki fortepianów Calisia w Kaliszu czy budynki nieczynnych kopalni w Wałbrzychu. Niemniej kluczowe dla bytu swoich miast były radomski Łucznik, czy tarnobrzeski Siarkopol. To były zakłady, które utrzymywały całe miasta. Ale nawet w ośrodkach mniej kojarzących się z przemysłem odwiedziny w nieczynnej fabryce były punktem obowiązkowym. Zastanawiałem się z czego to wynika. Przecież w Poznaniu, Warszawie, Krakowie czy Wrocławiu też są nieczynne zakłady, w ruinach których aż kipi od tej postprzemysłowej nostalgii. One jednak giną w zgiełku dynamicznych przemian, łatwiej je ukryć albo wyprzeć. Pustych fabrycznych hal Łucznika wyprzeć się nie da, one tam są i przypominają, że kiedyś było wspaniale. Choć przecież wcale nie było.
Pieśń o fabryce słyszałem w każdym mieście Archipelagu. Śpiewana do smutnej melodii opowiada o tym, co było. I przywołuje obraz zakładu, który organizował nie tylko pracę, ale też edukację (bo zakładowe przedszkole, bo technikum), służbę zdrowia (bo przychodnia), sport (bo przyfabryczny klub), rozrywkę (bo zabawa sylwestrowa) czy wakacje (bo ośrodek wypoczynkowy w Pogorzelicy). To wspomnienie wszechmocnej fabryki mocno wpływało na współczesność:
– Powstanie fabryka, będzie lepiej – słyszałem często. Na tym przekonaniu wyrosły przecież Specjalne Strefy Ekonomiczne. Tyle, że powstające w nich zakłady nie zorganizują nikomu życia, a już na pewno nie całemu miastu. One powstały, dlatego, że ich istnienie tam jest tańsze niż gdzie indziej. Tną koszty gdzie się da, więc społeczna odpowiedzialność i socjal, to w gruncie rzeczy ostatnia rzecz, jakiej można się po nich spodziewać. Marzenia wybrzmiewające w smutnej pieśni o fabryce nigdy nie zostaną spełnione.
2.
Wraz z kolejnymi fazami rewolucji przemysłowej związane z nią obrazy stały się elementem opisu tamtej nowoczesności. Linia produkcyjna Forda T i cała filozofia organizacji pracy i życia robotników wypracowana przez Henry’ego Forda były ważnym komponentem tego, jak ówcześni ludzie wyobrażali sobie przyszłość. Podobną rolę odgrywały typologiczne fotografie przemysłowych instalacji i budynków wykonywane przez niemieckie małżeństwo Becherów. Przemysł, fabryka, cywilizacja techniczna – to były obrazy i słowa, które opisywały nowoczesność. Zachłysnęli się nimi także architekci. Wczesny modernizm całymi garściami czerpał z rozwiązań przemysłowych. Ich nadrzędną przecież cechą była skuteczność i funkcjonalność. A to przecież doskonale rymowało się z jednym z kluczowych postulatów modernistów sformułowanych przez Sullivana mówiącym, że forma podąża za funkcją. Co, jeśli nie fabryka jest idealną tego postulatu materializacją. To uprzemysłowienie architektury sięgające początków całego modernistycznego ruchu znalazło najsilniejszy wyraz po II Wojnie Światowej, kiedy to podnosząca się z gruzów Europa na gwałt poszukiwała szybkich i tanich rozwiązań budowlanych, które wyszłyby naprzeciw wielkiemu głodowi mieszkań. Maszyna do mieszkania Le Corbusiera, ta pierwsza powstała w Marsylii w 1947 roku i tych kilka następnych, miała być odpowiedzią na tę potrzebę. Dziś wiemy, że była to odpowiedź pod wieloma względami chybiona, setki tysięcy bloków – popłuczyn po koncepcie wielkiego Corbu, jakie powstały potem są tego dobitnymi i dojmującymi materialnymi dowodami. To jednak właśnie te bloki powstawały w czymś, co w Polsce nazywało się fabrykami domów. Oto nowoczesność tamtego czasu: fabryczni robotnicy mieszkając w domach, które zostały wyprodukowane w fabrykach. Fabryczność opisująca świat i jego przemianę.
3.
Wraz z końcem Zimnej Wojny, tryumfem neoliberalizmu, rewolucją informatyczną i początkiem globalizacji fabryka przestała być do opisu nowoczesności potrzebna, a wkrótce jej istnienie zaczęło być czymś wręcz wstydliwym. Kto stawiał na przemysł ciężki ten był wstecznikiem. W świecie informacji, bitów i bajtów, koło zębate i dymiący komin były co najwyżej muzealnymi eksponatami – niczym więcej. Bolesna transformacja ustrojowa wymazała setki fabryk z pejzażu polskich miast, albo, w najlepszym razie, przeniosła je na suburbia. Tak czy inaczej dla mieszkańców, o ile nie pracowali w przemyśle lub nie zostali z niego zwolnieni, ich istnienie stało się czymś abstrakcyjnym. To był proces, który trwa nadal, bo nawet jeśli w debacie pojawiają argumenty za reindustrializacją, to dotyczą one tak zwanych „nowych przemysłów”, czyli tych opartych na technologiach informatycznych.
4.
Ta wielka, systemowa przemiana znalazła swoją manifestację w architekturze. Szybkim narzędziem diagnozy może być tu wyszukiwarka grafiki w Google. Po wpisaniu w jej okno hasła „architektura przemysłowa w Polsce” otrzymujemy obrazy, które odnoszą się do obiektów postindustrialnych – „zrewitalizowanych” fabryk, browarów czy elektrowni, które dziś służą jako galerie handlowe, centra kultury, muzea czy luksusowe hotele. Próżno w tym zbiorze wyników jednak szukać współczesnych obiektów architektury przemysłowej, które przedstawiają jakąkolwiek wartość.
Nie inaczej wygląda debata architektoniczna i tematyka publikacji na temat architektury. Największe portale architektoniczne takie jak bryla.pl, sztuka-architektury.pl czy archinea.pl, a także czasopisma (Architektura&Biznes, Architektura Murator, Arch, ArchiVollta) właściwie nie uwzględniają tego typu produkcji architektonicznej za istotną. Może to być objawem, że nic w tym segmencie rynku ciekawego się nie dzieje, może być jednak równie dobrze traktowane jako przyczyna takiego stanu rzeczy. O współczesnej architekturze przemysłowej w Polsce dziś się właściwie nie rozmawia.
Niewiele lepiej jest na świecie. Rzut oka na najważniejsze portale architektoniczne takie jak dezeen.com, archdaily.com, architizer.com wystarczy by przekonać się, że architektura przemysłowa nie odgrywa w ich linii programowej żadnej, większej roli. Owszem, od czasu do czasu publikują one omówienia projektów o takim charakterze, szybko jednak możemy odkryć, że mają one dość szczególną specyfikę. Próżno wśród dostrzeżonych przez tego typu portale projektów dostrzec huty, fabryki telefonów komórkowych, szwalnie odzieży czy montownie traktorów. Zamiast nich oglądamy tłocznie oliwy, winnice, serowarnie, fabryki luksusowych zegarków czy centra badawcze producentów drogich perfum. Przemysłowość nadaje się do architektonicznego omówienia tylko wówczas, gdy dotyczy produktów luksusowych, drogich i prestiżowych. Inna psuła by nam sielski widok świata nowoczesnego, czyli takiego, który się specjalnie nie brudzi. Tylko przemysł związany z lokalnym dziedzictwem, tożsamością, dumą i prestiżem ma szansę zostać obleczony w architektoniczne ciało warte uwagi. Innym można wzgardzić.
5.
Nie jest jednak tak, że przemysł został wymazany zupełnie z architektonicznej debaty. Funkcjonuje on w niej nadal, ale tylko w postaci przemysłowego sztafażu. Inwestorzy i architekci wspomnianych już galerii handlowych, muzeów i loftów z chęcią po ten sztafaż sięgają, wiedzą bowiem, że on się opłaca. Wystarczy spojrzeć na listę laureatów nagrody architektonicznej Bryła Roku(organizowanej przez ten sam portal, który analizie architektury przemysłowej poświęca właściwie zerową uwagę). W 2007 roku nagrodę tę otrzymało centrum handlowe Stary Browar w Poznaniu wybudowane na gruzach starego zakładu browarniczego, którego historia sięgała XIX wieku. Dwa lata później nagroda powędrowała do Andel’s Hotelu, części kompleksu handlowo usługowego Manufaktura w Łodzi. Rok 2013 przyniósł nagrodę dla kompleksu EC1 w Łodzi, wyjątkowo nieudanej i populistycznej realizacji wykorzystującej poprzemysłowe wątki, z kolei w roku 2015 zwycięzcą konkursu zostało Międzynarodowe Centrum Kongresowe w Katowicach, którego architekci z pracowni JEMS najrozważniej rozegrali przemysłowe analogie nie sięgając po żadne, historyczne maskarady. Wszystiie te realizacje, a także dziesiątki innych, mniej udanych i prestiżowych, odwołują się do czegoś, co śląska antropolożka Aleksandra Kunce nazywa Wielką Industrią. Jest to pojęcie przepojone sentymentalizmem za tym co minęło, lecz jest to tęsknota bez treści. Używając przecież tych wszystkich pseudoprzemysłowych ozdobników i sięgając po fabryczne analogie nie tęsknimy przecież za tym, żeby w centrach naszych miast działał śmierdzący browar, hałaśliwa fabryka czy dymiąca huta.
6.
Wybitny śląski architekt Aleksander Franta powiedział mi kiedyś, że „poza architekturą nie ma życia”. W zdaniu tym kryje się cała powaga dyskutowania o budynkach i przestrzeni między nimi. Sposób prowadzenia debaty architektonicznej, zdominowany przez portale, magazyny branżowe, pisma typu lifestyle itd przyzwyczaił nas do postrzegania budynków w kategoriach bibelotów czy dóbr luksusowych. Na tym polega przecież fotografia architektury – ma ona uproduktowić budynki, pokazać je w taki sposób, w jaki pokazuje się flakon wody toaletowej czy luksusowy samochód. Patrząc na podświetlone ciepłym światłem budynki łatwo nam uwierzyć, że to struktury z wyższych partii piramidy Maslowa. zapominamy, że to właśnie w budynkach jemy, śpimy, odpoczywamy, uczymy się i pracujemy. To one decydują o jakości tych wszystkich czynności, a przez to o jakości całego naszego życia. Poza architekturą nie ma życia, nie ma też poza nią pracy. Także tej, która odbywa się w przemyśle. Z chęcią uwierzylibyśmy, że dziś przemysł to te przyjazne przestrzenie biurowe, które budują dla swoich pracowników giganci z doliny krzemowej. Wznoszone przez światowej klasy architektów kampusy Google’a, Facebooka czy Apple wyglądają tak, że chyba każdy z nas chciałby w jednym z nich nie tylko pracować, ale i zamieszkać. W 2016 roku nagrodę Bryły Roku otrzymała poznańska serwerownia Beyond – budynek „nowego przemysłu”. Na jego zdjęciach nie ma ani jednego człowieka. To odhumanizowana przestrzeń. Czy tak ma wyglądać architektura przemysłowa XXI wieku? Nie, właściwie to wygląda ona gorzej niż w XIX wieku. Aby ją zobaczyć trzeba bowiem w najlepszym wypadku pojechać na przedmieścia polskiego miasta, a w najgorszym wybrać się do jakiegoś azjatyckiego kraju, w którym swoją produkcję ma jeden z technologicznych gigantów. Ludzie nadal pracują tam w warunkach urągających ludzkiej godności i zdrowiu, a jakoś przestrzeni jest podporząkowana tylko jednemu celowi – maksymalizacji zysków.
W Polsce jakość współczesnych przemysłowych przestrzeni kreowanych przez architektów również znajduje się poza jakąkolwiek debatą architektoniczną. Mamy w naszym kraju 16 milionów pracowników , 5,2 miliona z nich jest zatrudniona w przemyśle. Nieobecność przemysłu w rozmowie o współczesnej polskiej architekturze oznacza także nieobecność ich wszystkich.